Podatek od nadzwyczajnych zysków

Niedawno „gruchnęła” wiadomość o planowanym nałożeniu na największe firmy (pow. 250 pracowników lub powyżej 50 mln złotych przychodu) tzw. „podatku od nadzwyczajnych zysków”. Miałby on docelowo zrekompensować koszty związane z „zamrożeniem” cen energii dla samorządów, szpitali czy szkół. Środowiska biznesowe się oburzyły. 

Ktoś może powiedzieć, że „oburzenie” to standardowa reakcja biznesu, gdy ktoś chce od nich pieniędzy. I będzie mieć rację. Bardzo niewiele osób chce oddawać więcej zarobionych pieniędzy państwo i woli samodzielnie je zainwestować dalej czy wydać na własne potrzeby. Ktoś może też powiedzieć, że najwidoczniej „duży biznes” jest chciwy, bo nie chce oddać swoich (równie dużych) pieniędzy na cokolwiek uzasadniony społecznie cel. Taka osoba będzie już mieć mniej racji. Bo z czego wynika oburzenie na planowany podatek? 

Odpowiedzmy sobie na kilka pytań:

  1. Czy ceny energii ostatnio wzrosły do kosmicznych poziomów? Tak, to chyba każdy widzi.
  2. Czy uzasadnione jest „zamrożenie” cen energii dla „krytycznych” odbiorców (np. szpitali, dla których dostęp do energii to „żyć, albo nie żyć” dla pacjentów)? Z tym też trudno dyskutować.
  3. Czy państwo ma prawo żądać od biznesu (czy kogokolwiek) dodatkowego podatku – zwłaszcza w sytuacji nadzwyczajnej? Ma.

Ale czy państwo powinno pod koniec roku (koniec września) ogłaszać, że jeszcze w tym roku (grudzień) pobierze od (prawie) każdego dużego przedsiębiorcy nawet kilkaset milionów złotych, tylko dlatego, że podwyższył w tym roku marże, gdy jeszcze niewiele wcześniej twierdziło, że taki podatek będzie obejmować tylko niektóre spółki (głównie branża paliwowa i energetyczna) związane ze Skarbem Państwa?

W mojej ocenie, takie działanie jest mocno niewłaściwe i jeszcze bardziej obniża (już i tak bliskie zeru) zaufanie biznesu do Państwa.

Zakładamy firmę. Sprzedajemy towary, wykonujemy usługi, klienci są zadowoleni bo wymienili swoją gotówkę na coś, co było im potrzebne. Nasza firma się rozwija. Zatrudniamy coraz więcej osób, które mogą dzięki temu utrzymać swoje rodziny, a dodatkowo oddać państwu PIT (od zarobków) i VAT (od kupionych towarów i usług). Od podatków nie uciekamy – płacimy „jak każdy” PIT oraz CIT. Nie kombinujemy ze spółkami na Seszelach, czy innych „Ciepłych-Krajach-Z-Niskimi-Podatkami”. W końcu mamy już dużą firmę – zatrudniliśmy ponad 300 osób. 

Czasy przyszły ciężkie, a pieniądze trzeba wydać na:

  1. pensje (bo pracownicy odejdą, a bez nich firma nie będzie działać);
  2. kontrahentów / dostawców (bo zerwą współpracę, będą ciągać po sądach, a w najgorszym wypadku zgłoszą wniosek o upadłość – a ich ceny też wrosły przez inflację);
  3. gaz, prąd, wodę (w wielu miejscach rachunki za gaz dla przedsiębiorców wzrosły o blisko 1600%. Tysiąc sześćset procent. Czyli szesnastokrotnie).;
  4. podatki i inne opłaty („Bogu, co boskie…”);
  5. kredyty, leasingi (przypominam: referencyjna stopa procentowa wzrosła z 0,1% w październiku 2021 roku do 6,75% we wrześniu 2021 roku).

Sporo tego. Do tego mogą dojść koszty związane z różnicami kursowymi, jeżeli działamy za granicą (złoty słabnie, a dolar i euro rosną). W końcu padła trudna decyzja – podnosimy marże. 

I w tym miejscu przychodzi minister Sasin, który mówi: Drogi Przedsiębiorco, podniosłeś marże – oddaj kasę. Ile? Przyjrzyjmy się bliżej metodologii obliczania nowego podatku:

  1. ustalamy różnicę między marżą za 2022 rok oraz średnią marżą za okres referencyjny (2018 + 2019 + 2021);
  2. wartość obliczoną w kroku pierwszym mnożymy przez przychód za 2022 rok;
  3. od tej kwoty obliczamy podatek w wysokości 50%.

Czyli przykładowo – mamy przychód na poziomie 500.000.000 złotych przy marży 20% (średnia marża w okresie referencyjnym: 15%). Oznacza to 12.500.000 złotych podatku. W tym przykładzie jest to 2,5% przychodu. Podkreślmy: przychodu, czyli nie dochodu po uwzględnieniu kosztów, tylko kwot wartości sprzedanych towarów i usług (tego co mamy na fakturach).

Czy 2,5% to dużo, czy mało? Wszystko zależy tak naprawdę od branży i wysokości generowanych przez nią kosztów. Dla gastronomii, hotelarstwa czy handlu może to być bardzo duży problem. A to te branże najbardziej „oberwały” pandemią i polityką państwa, mającą na celu zapobieganie wzrostowi ilości osób, które zachorowały na COVID-19 (abstrahując zupełnie, czy warto było wprowadzać aż tak surowe restrykcje – chodzi o sam fakt, że taka polityka była prowadzona i że miała niekorzystne dla biznesu skutki). 

Tymczasem nowy podatek ma dotknąć wszystkich. Zarówno firmy rodzinne, które „jakoś przędą” – na tyle by w ostatnich latach się rozwinąć albo przynajmniej przetrwać w dużym rozmiarze, jak również państwowe koncerny energetyczne i paliwowe. Tutaj ciekawostka: PKN Orlen podniosło swoją marżę rafineryjną w okresie od stycznia do sierpnia z 3,7$ za baryłkę ropy do 14,0$ za baryłkę,
a w pewnym momencie wynosiła ona nawet 34,4$ za baryłkę.

Analogiczny podatek proponuje też Unia Europejska. Tyle że ona zauważyła (cokolwiek słusznie), że powinien być to podatek na firmy, które podnosiły ceny energii / ropy / gazu / węgla w odpowiedzi na sankcje nałożone na Kreml. Ale nawet ona mówi jedynie o 33% od nadwyżki zysku przed opodatkowaniem (EBITDA) przekraczającej 20% względem EBITDA za okres 2019 – 2021.

Powtórzmy też, że mówimy tutaj o opłacie, która ma być zapłacona już w grudniu bieżącego roku. Jaki to będzie mieć wpływ na płynność gotówkową dużych firm? Łatwo się domyślić.

Nie brzmi to ciekawie, prawda?

Oczywiście jest też bardzo prawdopodobne, że to tylko badanie przez rząd, czy „woda jest ciepła” i nastroje społeczne pozwolą na wprowadzenie takiej opłaty. Niemniej, sam pomysł (a może bardziej to, w jaki sposób miałaby się odbyć jego realizacja) jest skrajnie niesprawiedliwy i jeżeli krytykuje go nawet Lewica (która siłą rzeczy powinna popierać „redystrybucję dóbr” i większe obciążenie „dużego” biznesu), to coś jest na rzeczy.

Damian M. Kłosowicz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content